|
Michał Bajor - FORUM
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Karline zBAJORowany
Dołączył: 04 Sie 2008 Posty: 3893 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 137 razy Ostrzeżeń: 1/5 Skąd: z plutona Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Sob 23:32, 06 Mar 2010 Temat postu: Nie mam parcia na szkło (nto.pl) |
|
|
- Niebawem przyjedzie pan do Opola promować swoje najnowsze dzieło – dwupłytowy album piosenek Marka Grechuty i Jonasza Kofty. Do tej pory śpiewał pan niemal wyłącznie piosenki napisane specjalnie pod Michała Bajora (a jest ich już 600). Skąd więc ten pomysł?
- Już dawno chciałem zrobić taką płytę. Rosłem na tych piosenkach. Są mądre, melodyjne, przebojowe i do dziś żywe, pamiętane, lubiane. Znałem też obu autorów. Znajomość z Grechutą nie była zażyła, natomiast z Jonaszem Koftą kolegowaliśmy się, wypiliśmy też rochę drinków. Jonasz - kolorowy ptak - napisał dla mnie kilka tekstów, m.in. "Popołudnie”, "Stop-klatkę”, "Femme fatale”. Czasem do siebie telefonowaliśmy, coś mi doradzał. Od Marka nie dostałem żadnej piosenki, zresztą on pisał głównie dla siebie.
- Anna Panas mówiła mi, że bardzo panu odradzała "branie się za Grechutę”.
- Wszyscy mi odradzali. Nawet Wojciech Borkowski, autor jednych z piękniejszych aranżacji. Ale kiedy usłyszał mnie w Krakowie – tam są festiwale Grechutowe - zmienił zdanie. Jako gość takiego festiwalu specjalnie przygotowałem "Będziesz moją panią” i "Serce”, śpiewane z zespołem Anawa i chórem. Po tym występie włączyłem oba utwory do swego repertuaru. Kiedy Borkowski zobaczył jak to – mówiąc branżowym żargonem – żre, powiedział, że skoro publiczność tak świetnie reaguje, to warto zrealizować pomysł, choć wciąż uważał go za ryzykowny.
- Ryzykowny, bo Grechuta i jego piosenki to jedność. Mierzył się pan z legendą.
- No, właśnie – mierzyłem się, a nie ścigałem. To jest różnica. Bardzo często słyszę covery (bo te piosenki też w pewnym sensie można nazwać coverami), które są wyścigiem z pierwotnym wykonawcą, na zasadzie: ja będę lepszy albo zrobię to kompletnie inaczej, żeby nie można było poznać. I to często się nie udaje. Oczywiście ja też zrobiłem to po swojemu, ale przede wszystkim chciałem pokazać mojej publiczności - szczególnie tej młodej, która może już nie kojarzyć nazwisk Grechuty i Kofty - że takie piosenki też mogły powstawać, były nucone przez całą Polskę i trafiały nawet pod strzechy.
- Zwykłe covery rzadko odnoszą taki sukces. Tymczasem pana album już po dwóch tygodniach miał status złotej płyty.
- Teraz płyta jest już platynowa. Publiczność wali do oper, filharmonii, teatrów, domów kultury po 2-3 razy w jednym mieście. Tego jeszcze nie miałem, żeby w jednym sezonie powtarzać koncerty w tym samym miejscu. W Białymstoku będziemy czwarty raz, w Nowym Sączu bilety poszły w 25 minut, w operze poznańskiej koncert na tysiąc osób sprzedał się w kilka dni. To naprawdę niezwykłe, a w dodatku gram kilkanaście razy w miesiącu. Ale prasa głównie pisze o pstrokatych artystkach i artystach młodego pokolenia. (Żeby było jasne: mocno trzymam kciuki za prawdziwie utalentowaną młodzież, której też sporo.). Natomiast prawie w ogóle nie pisze się – tak jak na całym świecie - o średnicy i starszyźnie, choć człowiek odnosi dokładnie porównywalne sukcesy, tyle tylko, że nie jest celebrytą, bo już nie musi.
- Słyszę zadowolenie w głosie.
- Nie, bo zadowolenie to taki stopień do samouwielbienia. A ja po prostu jestem szczęśliwy, że znów moja intuicja mnie nie zawiodła. Bo prawie wszystko, co robię, robię intuicyjnie. Intuicja w sprawach artystycznych pozwala porywać się na rzeczy niby szalone, ale to często się sprawdza (co innego w życiu, tu słuchanie intuicji bywa, że nie popłaca). A moja następna płyta to będą piosenki francuskie. Ktoś by powiedział: "Eee, już tyle razy to było”. Kto wie, kto wie... Wszystkie tłumaczy Młynarski i to nie będzie tylko Piaf, ale także np. Joe Dassin, czy inne wielkie przeboje francuskie lat 60. i 70. A kolejna płyta to piosenki polskie, a jeszcze następna to Frank Sinatra.
- Inni artyści, jak to przeczytają, to ich zeżre zazdrość. Takie plany...
- O tak! Jestem bardzo szczęśliwym artystą, bo nie muszę się martwić o to, że w kolejce w przedpokoju stoi pięciu Bajorów, którzy czekają, aby mnie wykopsać, a wytwórnia chętnie to zrobi, bo już ma następnego, którego może wycisnąć jak cytrynę. Nie o to chodzi w działalności mojej i mojego producenta. My po prostu nagrywamy piosenki, która mają szansę przejść do historii muzyki polskiej. Bardzo bym zresztą tego chciał.
- Ma pan świadomość, że jest niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju...
- Myślę, że to samo ma Edyta Geppert czy Grzegorz Turnau. Nas jest niewielu. Choć nie śpiewamy pod strzechami, to jednak nawet tam nas rozpoznają. Każdy wie, że istnieje taki Bajor. Może oglądał "Quo vadis”, może przeczytał w jakimś "Super Expressie”. Może słyszał piosenkę albo wie od kogoś. Ale wie. Nawet, jak ktoś nie lubi mojego repertuaru, to mnie szanuje za to, że nie staram się i nigdy nie starałem się być celebrytą. Nie pcham się, nie mam parcia na szkło. Myślę, że ten szacunek bierze się także stąd, że nie wywołuję skandali, a może też stąd, że ludzie przekazują sobie z ust do ust, że jestem przygotowany, że moje piosenki są na najwyższym poziomie i że ciągle poszukuję. Nie odcinam kuponów, nie jeżdżę z recitalem, który nagrałem 25 lat temu.
- Nie jest pan celebrytą, bo nie potrzebuje czy nie leży to w pana naturze?
- Myślę, że nie zniósłbym tego rodzaju ciśnienia. Ba, ja nawet zazdroszczę niektórym z tych młodych ludzi ich siły. Bo trzeba być strasznie silnym, by znieść ilość tych nieprawdopodobnych historii, które o nich tabloidy wypisują. Ja jak coś takiego o sobie czytam - co się na szczęście rzadko zdarza - to nie czuję się z tym dobrze.
- Dopadły pana tabloidy? Za co?
- Bywało. Np. w "Super Expressie”, z którym notabene od lat jestem w dobrej komitywie, był artykuł, że przeze mnie akustyk stracił pracę, bo odwołałem koncert.
- W domyśle: artysta miał kaprys, a biedny chłopak wylądował na bruku?
- Aparatura nie była sprawna. Akustyk nie umiał sobie z tym poradzić. Próbowaliśmy 2,5 godziny i nie dało rady. Nie mogłem zaprosić publiczności na taki koncert. Wyszedłem do widzów i ich przeprosiłem. A szef tej instytucji poszedł po linii najmniejszego oporu i zamiast wyciągnąć wnioski z niesprawnej aparatury, zwolnił pracownika. Proszę mi wierzyć – odwołuje się jeden koncert na kilkaset. I to była właśnie taka sytuacja. Ale kiedy czytałem o tym w gazecie, uszy mi się czerwieniły. A co by było, gdybym miał czytać, co jem, gdzie jem, z kim sypiam. To zbyt mocno wkracza z buciorami w prywatność człowieka. Katherine Deneuve powiedziała: "Popularność tak, spoufalanie nie”! I pod tym się podpisuję.
- Lubi pan ludzi?
- Bardzo. Lubię z nimi rozmawiać w kolejce, w samolocie, nawet na ulicy. Ale nie znoszę, jak mnie ktoś klepie po ramieniu. Jestem ten, co zagrał Nerona i śpiewa poetyckie piosenki. I mnie to wystarczy. Dzięki temu nie wykrzykują za mną na ulicy. Przeciwnie - czasami młodzież się kłania, uśmiecha. Ja sam często się uśmiecham, nie chodzę naburmuszony. Kiedyś może bardziej, bo mi się wydawało, że świat do mnie należy, ale teraz złagodniałem.
- Artystycznie też. Kiedyś pana piosenki były bardziej dramatyczne.
- Nacapirzone, depresyjne, nadekspresyjne.
- "Ja wbity w kąt”, a publiczność jeszcze bardziej...
- Teraz szukam piosenek, które nawet, jeśli są dramatyczne, to takie, żeby nie przestraszyły widzów. Wolę "Popołudnie” Kofty niż bardzo dramatycznego Brela.
- To potrzeba duszy, czy wymagania publiczności miały wpływ na tę ewolucję?
- I to, i to. W środku życia człowiek zaczyna myśleć o tym, że ono kiedyś się skończy i chce te lata pełnej siły fizycznej i psychicznej spędzić jak najmilej. Jest to pewnie jakiś interes z naturą, biologią, czy Panem Bogiem, jak kto woli. Ale i też z publicznością, bo to przecież ona daje mi możliwość podróżowania, bycia niezależnym pod każdym względem, także ekonomicznym.
- Zazdrość jest panu obca?
- A komu nie jest? Moja zazdrość zawsze była konstruktywna i to jest fajne. Nigdy nie byłem zazdrosny na zasadzie: "żeby mu się noga powinęła”, lecz: "ja też chcę tak dobrze jak on”.
- Czego pan zazdrościł?
- Sukcesów!!!
- Sukcesów? Pan miał je zawsze.
- Ale nigdy nie byłem tak często na listach przebojów.
- Chciał pan tego?
- Oj, bardzo. Który artysta nie chce? Zawsze by się chciało być na moment Krawczykiem, żeby cała Polska śpiewała moje piosenki, od wioski do stolicy. Ale potem przychodziło zastanowienie, że przecież nie przeskoczę siebie, urodziłem się takim artystą i trzeba się cieszyć z tego, że jest zdrowie, rodzina, że zdrowi są rodzice, brat, który ma uroczą córkę.
- A pan wciąż sam. W czasach, kiedy ludzie niezwiązani, niezaobrączkowani mówią o sobie "jestem singlem”, pan staroświecko przyznaje: jestem starym kawalerem.
- Stary kawaler to tylko taka nazwa. Jestem sam, bo lubię. Sam to nie znaczy, że siedzę przed lustrem i ryczę z samotności, tylko że tak sobie wybrałem i postawiłem wszystko na jedną kartę. Czasami – jak mi ktoś dogryza – to tego żałuję, a czasami myślę sobie: o matko, jak dobrze, że ja nie mam tego całego obciążenia, jakim jest zajmowanie się innymi sprawami niż te, które zajmują mnie.
- Czyli artysta-egoista?
- Z całą pewnością mam mocno rozbudzone ego, ale jeśli artysta tego nie ma, to nie da rady być artystą. Nawet ci, którzy udają skromnisi, są tacy. To ego rozbudza publiczność, która bije brawo. Brawa oznaczają akceptację, a jak ktoś jest akceptowany, to staje się pewny siebie.
- U pana boku nie ma kobiety, ale to właśnie przez damską widownię jest pan przede wszystkim kochany.
- Niedawno podeszła do mnie na scenie 16-letnia dziewczyna i powiedziała: "Byłam pierwszy raz i zostanę z panem do końca życia”. Piękne. I jeszcze kwiatek mi przyniosła. Mój repertuar bardziej trafia do kobiety niż do faceta, który po powrocie z pracy chce pooglądać mecz, a nie słuchać "Ja wbity w kąt”. To bardzo naturalne. Ale zdarza się, że taki pan, zabrany przez żonę na mój koncert, przy autografach stoi już mniej naburmuszony i mówi: Przyznam szczerze, że żona wyciągnęła mnie na siłę, ale w przyszłym roku też przyjdę. I to jest mój największy sukces, bo taki facet zobaczył, że na scenie nie stoi jakiś efeb, który śpiewa omdlewającym głosem o miłości do kwiatków fruwających na wietrze, ale mężczyzna, który śpiewa konkretnie o tematach związanych z ludźmi.
- Coś się zmieniło u pana po przekroczeniu 50-tki?
- Ludzie zaczęli się do mnie zwracać per mistrzu. W sklepach, na stacjach benzynowych. Trochę mnie to krępuje... Ale co? Mam warczeć: proszę nie mówić do mnie mistrzu?
- Wrogów też panu nie brakuje. Coś mówią?
- Trudno podejść na ulicy do 50-latka i powiedzieć: Nie znoszę pana. Nie powiem, że to siwy włos tak działa, bo ja – rudy – nigdy nie będę go miał, ale w młodości zdarzały się takie nieprzyjemne sytuacje. Pamiętam z początków mojej kariery, jak pewna sklepikarka, rzuciła za mną: "Mogłoby zamykać za sobą drzwi małe, rude, obrzydliwe!”.
- Niech pan nie kokietuje tym 50-latkiem. Przeciętny Polak w tym wieku tak nie wygląda. Szczupły, bez brzucha, z włosami.
- Fakt, dają mi cztery dychy.
- Dużo starań to wymaga?
- Trochę ćwiczę. Do tego rehabilitant i masaże. Staram się nie zapuścić, choć jak do Nerona musiałem przytyć 10 kilo, to do tej pory mi się to czkawką odbija. Wygląd to sprawa genów. Pochodzę z długowiecznej rodziny. Mój tata ma 85 lat i jest w pełni sprawny. Tadeusz Fijewski do sześćdziesiątki grał 17-latków, a jak ją przekroczył, zaczął grać staruszków. I tak będzie ze mną. Reżyserzy mi mówią, że jestem bezwiekowy i bardzo trudno mnie w tej chwili obsadzić.
- Ale jak pan patrzy w lustro, to jednak widać, że czas płynie.
- Płynie, ale na pewno nie będę sobie wstrzykiwał botoksu do ust i likwidował zmarszczek, jak niektórzy koledzy prezenterzy. Kobiety mogą to robić, facetom raczej nie przystoi. Ale z drugiej strony, "wolnoć Tomku…”
- W trasie koncertowej przeszło połowę roku spędza pan w hotelach. Ma pan gwiazdorskie fochy typu: ręczniki tylko w odcieniach pistacji, bo pasują do rudych włosów?
- Nie. Przede wszystkim dbam o to, by było ciepło i czysto. Nie jestem z tych, którzy w trasie muszą mieć apartament, bo ja tam tylko śpię. Wyznaję zasadę: mniejszą łyżeczką o wiele bardziej smakuje, bo chochlą można się udławić. Co innego jednak, gdy jestem na wakacjach. Uwielbiam zwiedzać świat, ale wtedy muszę mieć pełną wygodę. Nie zasnąłbym, gdyby mi jaszczurki biegały po suficie. Nie pozwoliłoby na to ani moje poczucie estetyki, ani charakter.
- Dziękuję za rozmowę.
Iwona Kłopocka-Marcjasz
Post został pochwalony 1 raz |
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|